W poprzednim wpisie przedstawiłem
swoje stanowisko w sprawie brudu na ubraniu. Przypadkowym brudzie na
ubraniu. A co w sytuacji, gdy „brudzimy” je celowo? Pytanie tylko
po co?
W sytuacji, gdy już wszystko diabli
wezmą stajemy przed sytuacją stałego niedoboru. Wiadomo, jak już
się przygotowaliśmy do zagłady, to mamy zapasy, schronienie, plan.
Niestety, życie sprawia, że zapasy kurczą się, schronienie wymaga
napraw a nawet najlepszy plan może okazać się nieskuteczny.
Właśnie skupię się teraz na sytuacji niedoboru takich produktów
jak impregnaty do odzieży. Aktualnie mamy swobodny dostęp do takich
produktów, ale co zrobić, jak się skończą?
Od wieków walczymy z naturą.
Rozpalamy ogień, budujemy schronienia, nosimy ubrania. Wraz z
rozwojem techniki rezygnowaliśmy ze skór, przerzucaliśmy się na
tkaniny roślinne, wełnę, aż do współczesnych syntetyków. Każdy
materiał ma za zadanie w jakiś sposób nas zabezpieczyć przed
utratą ciepła, lecz gdy są mokre tracą swoje właściwości. I tu
wchodzi temat impregnacji. Współczesne środki uszczelniają
przestrzeń pomiędzy nićmi tkaniny, pozostawiają niewidoczny film
na powierzchni, którego zadaniem jest odpychanie wody. Dokładnie
ten sam efekt można uzyskać stosując środki naturalne. Po
pierwsze natłuszczanie. Tłuszcz naturalnie chroni od wody, dlatego
wszystkie ptaki wodne nacierają nim swe pióra, a ssaki wodne
pokrywają tłuszczem sierść. Tylko skąd wytrzasnąć tłuszcz?
Przygotowujemy jedzenie, pieczemy mięsa, tłuszcz wytapia się,
wpada w ogień, skwierczy. Przy odrobinie inwencji twórczej możemy
ten tłuszcz nanieść na naszą kurtkę czy płaszcz. Wadą tej
metody jest zapach ognia i pieczonego mięsa oraz ryzyko jełczenia,
zaletą natomiast zwiększenie naszej wodoodporności. Teraz druga
metoda. Musimy pozyskać wosk bądź parafinę. Nacieramy odzienie
woskiem i ogrzewamy do momentu stopnienia smarowidła. Uzyskujemy
efekt hydrofobowy, jednak w miarę noszenia warstwa wykrusza się i
trzeba operację powtórzyć.